Z koszykami, z nożykami, drepcząc wzdłuż torów szliśmy na grzyby. Nie mieliśmy auta, przez co celem był najbliższy nam las. Chodzili tam i inni niezmotoryzowani w poszukiwaniu szczęścia, a cała reszta ciągnęła w swoich gablotach do borów przepastnych, dalekich i ponoć bardziej zagrzybionych.
Znawca grzybów
Na grzybach najlepiej znał się tata. Gdyby nie on, nie byłoby mnie wcale, a jeśli jakimś cudem narodziłbym się, to zmarłbym zatruty muchomorem lub innym szatanem. Miał dużą cierpliwość w tłumaczeniu, co zbierać, a czego nie tykać. Był w tym dobry i jakbym się nie starał, nie zapełniłem bardziej koszyka.
Tata miał świetną orientację w terenie i nigdy nie pozwolił, byśmy się zgubili. Dowodził, wskazywał kierunek poszukiwań i decydował o końcu grzybobrań. Słuchaliśmy go jak zawsze i bez wyjątku.
Grzybobranie z tatą
Tata szedł powoli. Wpatrzony w ściółkę, bystrym wzrokiem szukał czarnych i brązowych kapeluszy. Wydawał się szczęśliwy, jakby wśród drzew odnajdywał swój stary dom.
Nie lubiłem mu przeszkadzać, niepotrzebnie oddalać się, czy dopytywać o jadalność okazów. Obserwowałem z zadowoleniem jego łagodne usposobienie. Cieszyłem się jego towarzystwem. Wystarczyło mi, by był. Ale zrozumiałem to za późno, gdy go na grzybobraniach już być nie mogło.